Kucharz i dziennikarz kulinarny Tomasz Jakubiak, prywatnie tata 2-latka, wielki przyjaciel dzieci i miłośnik lokalnej kuchni, opowiada o tym, jak zawodowo odnalazł się w roli jurora w programie „MasterChef Junior″. Zdradza też, co daje mu w życiu największą radość. To gotowanie i jedzenie w gronie najbliższych. Okazuje się, że podobnie jak Tomasz Jakubiak - syn kucharza się ma wyjątkowe podniebienie!

Magda Pomorska: Mawia się, że w każdym dorosłym mieszka dziecko. Jakie są Twoje smaki dzieciństwa?
Tomasz Jakubiak:
We mnie dziecko mieszka cały czas, nigdzie sobie nie poszło (śmiech). Stąd mój dobry kontakt z synkiem, bo jesteśmy na tym samym poziomie (śmiech). Jeśli chodzi o smaki dzieciństwa, to najczęściej w moim domu pojawiał się makaron. To była taka podstawa smaków, które mam zakodowane w głowie. Mój tata nałogowo robił makaron z sosem pomidorowym. Razem z siostrą zajadałem się tym daniem. Do tego lane kluski na mleku i kaszka manna, którą zawsze faszerowała mnie babcia, komentując, że urosnę, jak będę jeść kaszkę. Babcia była mistrzynią legumin i wszelkiego rodzaju zup mlecznych. Z pozytywnych smaków mojego dzieciństwa na pewno wymienić mogę zupę pomidorową i bitki. Negatywnym wspomnieniem są z kolei serdelki serwowane u mojego wujka pułkownika. Nigdy ich nie zjadałem, a jedyne, co się mi z nimi kojarzy, to gorący tłuszcz wypływający po wbiciu widelca.

Czy zawsze ciągnęło Cię do zawodu kucharza?
Nie, chociaż gotowałem nałogowo od 14. roku życia, a w wieku 16 lat zacząłem pracować w restauracjach. U mnie w domu istotne było celebrowanie jedzenia, stąd ta pasja. Potem stała się ona też pomysłem na życie, to we mnie kiełkowało. Ponad połowę życia (bo mam 39 lat) spędziłem na gotowaniu. Miałem dwadzieścia parę lat i wiedziałem, że chcę robić tylko to.

Później pojawiłeś się też w telewizji i zacząłeś przygodę z gotowaniem na ekranie. Jak opisałbyś to, co najbardziej może się podobać w tym zajęciu, a co jest obciążające i trudne?
Nigdy nie pchałem się do telewizji, nie miałem takiego parcia. Od momentu, kiedy dostałem się do „Dzień dobry TVN″, to niekończąca się przygoda. Jest to też oczywiście ciężka praca. Jeśli chodzi o zabawę związaną z telewizją i fakt, co mi ona jeszcze daje, jest to wiedza. Przypuszczam, że mała garstka szefów ma dostęp do takiej, jaką ja zdobywam, jeżdżąc od rolnika do rolnika. Nagrywając odcinki kolejnych programów, poznałem zasady powstawania możliwie każdego lokalnego produktu w Polsce. I to cudowne, trochę dziwne połączenie zabawy, ogromnej wiedzy i wszystkich rzeczy wokół z tym związanych. Podsumowując, nigdy nie sądziłem, że znajdę się w telewizji, a już tym bardziej że sobie w niej poradzę. A okazuje się, że ten naturszczyk po prostu się sprawdził.

TVN/Szymon Szcześniak VISUAL CRAFTERS

Ostatnie Twoje zawodowe wyzwanie to „MasterChef Junior″. Jak oceniasz atmosferę w programie i co Cię w nim najbardziej zaskoczyło?
Przy pierwszej edycji „MasterChef Polska″ pomyślałem sobie: „Kurczę, fajnie″. Ale później zrodziły się myśli, że to konkurencje dla dorosłych, z dużą rywalizacją, co nie do końca mi leży. Natomiast, gdy pojawił się „MasterChef Junior″, od razu stwierdziłem, że chciałbym tam być. To program, w którym się odnajduję. Kocham dzieci ponad wszystko. Uwielbiam się z nimi bawić i gotować. I skończyło się tak, że się w programie znalazłem (uśmiech). Myślę, że to jest niesamowite, jak ten format jest prowadzony, jak można złapać kontakt z dziećmi i obserwować ich rozwój. Świetne jest też to, jak się dogadujemy, nawet poza planem. To prawdziwa braterska przyjaźń. Oczywiście, wrażenie robi organizacja i spektrum całego wydarzenia. Dzieci są jednak największym zaskoczeniem. Jak się ogląda „MasterChefa″, kiedy te dzieciaki przychodzą i wymyślają jakieś kulinarne kosmosy, to pojawia się pytanie, jak to możliwe, że 8-latek o niczym innym nie myśli, tylko o tym, żeby przygotować ślimaka z fondue, palonym masłem czy sosem bearnaise. A okazuje się, że te dzieci, w większości przypadków, mają taką wiedzę. Nie pamiętam, jaką miałem w wieku 12 lat, chociaż już gotowałem i robiłem mniej lub bardziej udane przyjęcia w domu. A kiedy zaczyna się pierwszy, drugi, trzeci odcinek, nagle się okazuje, że z tych młodych uczestników wychodzą jacyś kosmici, którzy mają przeogromną, rozległą wiedzę na temat kulinariów. Potrafią świetnie łączyć smaki. Oczywiście nie ma możliwości, żeby opanowały bardzo dobrze wszystkie techniki gotowania, bo to są lata doświadczeń, ale mimo wszystko to, jak gotują, jest fantastyczne. A dodatek w postaci ogromnej dawki świetnej zabawy jest niczym wisienka na torcie. Gdy mnie ktoś pyta, co udało mi się wnieść do programu, to wydaje mi się, że atmosferę bez rywalizacji między dziećmi. I to potwierdzają też inni, że widać, kiedy dzieciaki zaczęły ze sobą współpracować. Edycja już się skończyła, a one nadal się ze sobą spotykają i mają kontakt. Mnie też zapraszały gorąco na jeden z takich zjazdów. Nie dojechałem, bo w tym terminie kręciliśmy kolejny program, ale połączyłem się z nimi przez kamerkę. Czuć, że szczerze się zaprzyjaźniły na planie. Cały czas mamy świetny kontakt i wołają na mnie „wujek Shrek″ (uśmiech).

W nowej roli jesteś od blisko dwóch lat też prywatnie, jako tata.
I to na pewno miało wpływ na moje zachowanie w programie. Nie wiem, czy pomogło, czy nie. Ale przez to, że mam w domu takiego brzdąca, cały czas ryczałem w programie, co było widać w odcinkach. Gdy coś w konkurencjach dzieciom nie wychodziło, od razu słyszałem w uchu na słuchawce od producenta: „Tomek stój, nie podchodź″. Zaparłem się, bo przecież to jest dziecko. Padały argumenty: „Ono sobie poradzi, to jest konkurs i taki program, w którym dzieci rywalizują″. Odpowiedziałem na to: „Nie, no nie mogę nie pomóc”. I stoję przy tych garach, cały czas na słuchawce słysząc: „Tomek, wróć na miejsce”. A ja odpowiadam, że: „Nie, bo dziecko płacze”. Nie mogłem się powstrzymać. Był więc z mojej strony i płacz, i śmiech. Pełno emocji. Myślę, że dla każdego rodzica płacz dziecka to coś, co serce rozrywa. I u mnie przekłada się to też na inne dzieci.

Stąd ta silna więź między Wami i dobry odbiór przez widzów atmosfery panującej w programie. Dzieci poczuły po prostu, że jesteś „swój gość”.
Tak mi się wydaje, że tak mnie te dzieci oceniają. Poczuły, że mają kumpla, który oczywiście jest dla nich autorytetem i wiadomo, że zachowujemy określone granice, ale mimo wszystko jest to kumplostwo.

Nawiązałeś do tacierzyństwa, więc muszę zapytać, czy w swoim prawie 2-letnim synku widzisz kształtujący się już gust kulinarny?
Kształtuje się on już jakiś czas, od momentu, gdy zaczął jeść z nami. Jak każde dziecko jest przede wszystkim obserwatorem. Patrzy, co robią rodzice, również przy stole, i naśladuje. Mamy to szczęście, że nasze dziecko jest wszystkożerne, więc trudno powiedzieć, jaki konkretnie gust mu się kształtuje (uśmiech). Na pewno jak na swój wiek ma niesamowity smak. Nie da się go oszukać np. przeciągniętą rybą. Gdy w restauracji podadzą rybę, która jest sucha, to on spróbuje, ale wypluje i odrzuci, bo wie, że musi być mokra w środku i lekko surowawa. Jeśli coś jest za słodkie, przykładowo oszukany dżem, to też odpada. Synek ma bardzo fajne wyczucie smaku przez to, że ja dużo gotuję w domu. A jak nie ja, to jego mama. Dzień nierozpoczęty od dużej ilości quinoa z miodem, cynamonem i tartym jabłuszkiem lub bananem, jest dniem straconym. To nasz obowiązkowy poranny zestaw. Lubi, gdy jest dużo warzyw, zjada ryby, powoli próbuje też mięsa.

Na jakie danie czy składnik, który jest wciąż przed Wami w testach smaku, najbardziej czekasz, żeby zaserwować synowi?
Wiadomo, że części produktów jeszcze nie podajemy synowi ze względu na jego młody wiek. To mnie troszeczkę martwi, bo nie mogę mu dać ostryg, a bardzo bym chciał, bo je wprost kocham (śmiech). Ostatnio w oyster bar w Walencji musiał się zaspokoić ośmiornicą (śmiech), ale to też było cudowne. Mimo że ma dopiero dwa lata, uwielbiam usiąść z nim „po męsku” do steka, którego on małe kawałeczki próbuje. Na pewno czekam też, żeby go wprowadzić w świat serów pleśniowych i jeszcze długo będę czekać, żeby pokazać mu świat dobrych win. To są takie rzeczy, które tata chciałby przekazać synowi, ucząc podchodzenia z szacunkiem do wszystkich produktów.

Wspomniałeś też o lokalnych produktach, które poznajesz w Polsce i za granicą. Co najsmaczniejszego ostatnio jadłeś?
W programie „Jakubiak rozgryza Włochy″ spróbowałem ich sporo, a za moment rozgryzać będę Chorwację. To, podobnie jak „MasterChef Junior″, jest spełnieniem moich zawodowych marzeń. Z jednej strony chciałem się odnaleźć z dziećmi w programie, a z drugiej jeździć po świecie i próbować rodzinnej, tradycyjnej kuchni danego kraju. To bardzo rozwija i wywołuje dużo uśmiechu na twarzy. Produktem, który bez dwóch zdań mnie zachwycił, jest parmezan wytwarzany przez piątą generację w pewnej włoskiej rodzinie. Gdy go spróbowałem, to „buty mi spadły″, taki jest wspaniały! Zaskoczył mnie też neapolitański street food. Mimo że jadłem już mnóstwo propozycji tego typu, to te bardzo się różniły. Wszystko smażone na głębokim tłuszczu, nawet carbonara zwinięta w kulkę, z mozzarellą w środku. Podczas podróży na pewno wrażenie zrobiła na mnie lokalna kuchnia hiszpańska, szczególnie madrycka. W jednym z lokali byłem na randce z narzeczoną Anastazją. Mieliśmy okazję być w restauracjach, które były ulubionymi miejscami Antoniego Bourdaina. Jadłem wyborne flaki. Podroby to baza tej biednej, ale pełnej smaku kuchni hiszpańskiej. Flaki po madrycku stały się jednym z moich topowych mięsnych dań

A co sądzisz o menu dla dzieci w restauracjach?
U mnie w restauracji nigdy nie było takiego menu. Uważam, że to nakierowanie podświadomie dziecka i rodziców, że maluch może jeść tylko nuggetsy, makaron boloński, minihamburgera czy pierogi. To jest straszne. Dieta dziecka od 6. miesiąca życia prawie się nie różni od tej dorosłych. Nie mówiąc już o 5-latku. Nawet gdy nie mamy pociechy, a czytamy takie propozycje w karcie, zaczynamy kojarzyć jedzenie dzieci w restauracjach w taki sposób. Jestem temu przeciwny, szczególnie że nie widziałem takiego podejścia w restauracjach na świecie.

A jak świętujecie okazje takie jak Dzień Dziecka czy Dzień Ojca?
Dzień Ojca pewnie najmocniej będę obchodził, kiedy mały do mnie przyjdzie i powie: „Tata, dzisiaj jest twój dzień”. Sam sobie nie będę go urządzać (śmiech). Odkąd z partnerką zaczęliśmy być razem, mamy taką zasadę, że wszystkie szczególne dla nas dni, jak na przykład urodziny, staramy się spędzać we dwoje, a odkąd mamy dziecko – we troje. Nie jesteśmy typem rodziców, którzy na pierwsze urodziny pociechy wyprawiają „małe wesele″ na sto osób. Na pierwsze urodziny syna wyjechaliśmy do Florencji. Jeździliśmy we trójkę rowerami, a dzień kończyliśmy na kolacji w malutkiej restauracji. Celebrujemy w swoim gronie. Wtedy już nie gotuję, aby być w pełni dla moich bliskich.