Dorota Filipkowska: Dokąd wybrałaby się Pani na majówkę?

Marieta Marecka: Lubię wędrówki po Polsce, ale kiedy mam wybór, wolę polecieć w daleką podróż. I szczerze mówiąc, częściej mi się to zdarza. Szczególnie kocham Włochy i Tajlandię.


Wyznacza Pani cel podróży z myślą o jedzeniu?

O jedzeniu i pogodzie. Musi być smakowicie i ciepło. Żadnej „niesmacznej” podróży wprawdzie nie pamiętam, ale pogoda mnie kiedyś zawiodła, właśnie w maju, w Portugalii było zimno i lało jak z cebra. No, ale było, minęło. Teraz marzę o Australii.

Czego chciałaby Pani skosztować na antypodach?

Kangura chętnie bym zjadła... Ja próbuję wszystkiego. W Tajlandii jadłam nawet szczura w potrawce, takiego złapanego w dżungli.

O rany! Jak smakuje szczur?

Trochę jak kurczak. Jakiś czas temu stwierdziłam, że wszystkie te „dziwne” potrawy są w smaku podobne do kurczaka. Żabie udka i ślimaki podobnie.

Na Pani blogu znalazłam opis pobytu na wsi, gdzieś w Puszczy Noteckiej. Mają tam Państwo daczę?

Nie, nie. Tam żyją moi rodzice. Parę lat temu, gdy mieszkaliśmy z mężem w Poznaniu, kupili sobie dom na wsi, w takim miejscu, żeby mieć równy dystans do nas i do mojej siostry, która mieszka w Szczecinie. Kupili stary i zniszczony, odremontowali go, a potem jeszcze odnowili stojącą obok szopę i kolejną, tak że obecnie mamy tam trzy domki. I ogród jest. Co prawda, mama uważa, że nie ma ręki do prac w ziemi, ale rośnie u niej wszystko co trzeba: i kwiaty, i warzywa, i maliny. Lubię przyjechać znienacka do rodziców, często ze smakołykami, ale czasami wpadam, żeby gotować – dla nich i dla ich gości. Mama bardzo się wtedy cieszy, bo nie musi wchodzić do kuchni.

A co by Pani zaproponowała tym, którzy nie mają takiego miejsca, mogą wyjechać jedynie na piknik z wałówką w bagażniku?

Na przykład proste paszteciki. Na ciasto francuskie wyciskamy białą kiełbasę – surową, doprawioną ziołami – owijamy ją ciastem, potem kroimy na paszteciki, zapiekamy 15–20 min i gotowe! Upieczona kiełbasa pozostanie soczysta. Zrobiłam kiedyś takie na piknik na Polu Mokotowskim i poszły w mig! Mogą też być sajgonki, ale nie smażone. Wystarczy namoczyć papier ryżowy, wypełnić go farszem, np. z krótko obsmażanego łososia. Dalej sałatka „warstwowa”, z surowych warzyw poukładanych w słoikach – po jednym na osobę. Dressing oczywiście wieziemy osobno i polewamy jarzyny tuż przed podaniem. To ważne. Sałatki zalane sosem już w domu bywają ” skapciałe”, a na dodatek cieknie ze słoika w czasie drogi. W plenerze sprawdzają się też tarty i wszelkiego rodzaju palmiery, np. z suszonymi pomidorami, oliwkami, co kto lubi. Na deser – rogaliki z ciasta francuskiego, z kremem czekoladowym – wyborne! Na szczęście jest już na rynku ciasto z prawdziwym masłem, a nie olejem palmowym, kosztuje jednak cztery razy tyle, co zwykłe.

A co do picia?

Lemoniady, szczególnie kiedy jedziemy z dziećmi. Na przykład z trawą cytrynową robi się tak: dużo soku z cytryny albo limonki, trochę brązowego cukru i rozgniecione dwie trawy zalewamy wodą mineralną. Można też przygotować lemoniadę na domowym soku malinowym z jakimś cytrusem lub z imbirem. Dużo takich przepisów mam w zanadrzu, bo właśnie kręciliśmy o tym program, który będzie emitowany w maju.

Jak się zaczęła Pani przygoda z telewizją?

Od tego, że synowa mojej promotorki usłyszała o castingu do programu „Gotuj o wszystko” (śmiech). Opowiedziała o tym teściowej, która mnie namówiła, żebym się zgłosiła. Ja wtedy studiowałam zarządzanie i marketing, pisałam u niej pracę magisterską o modzie na gotowanie i pracowałam jako menadżer restauracji pod Poznaniem.

Czym się tam Pani zajmowała?

Między innymi organizowaniem wesel. Mogłabym chyba książkę napisać o tym, co jest istotne przed weselem dla niektórych pań, a co kompletnie nieistotne dla mężczyzn. Nigdy nie zapomnę przerażonych dziewczyn, które koniecznie chciały wiedzieć, czy jak już będą miały swoją uroczystość, to listki kwiatków zdobiących salę będą miały ten sam odcień zieleni, który widzą w tej chwili (śmiech). Ale lubiłam to zajęcie, bo lubię kontakt z ludźmi.


A skąd się wzięła potrzeba prowadzenia bloga kulinarnego?

Z potrzeby zapisywania dla znajomych tego, co gotuję. Ja nie zapamiętuję moich przepisów, szczególny problem mam z gramaturami. Po prostu wrzucam składniki i wychodzi. Prowadząc blog, musiałam więc nauczyć się systematyczności, notowania. Wracając do początków w telewizji... „Gotuj o wszystko” nie wygrałam, ale ten pierwszy kontakt z kamerą był bardzo ważny. Chyba złapałam bakcyla. Niedługo potem mój mąż dostał pracę w Warszawie, przeprowadziliśmy się, i wtedy okazało się, że jestem w ciąży. Po pierwszym, trudnym trymestrze ozdrowiałam i znów zgłosiłam się do konkursu, tym razem w Kuchni+. No i znalazłam się w trójce szczęśliwców, którym pozwolono nakręcić jeden „własny” odcinek programu. Chyba się spodobałam, bo gdy już urodziłam Jasia i siedziałam z nim w domu, pisząc bloga, Kuchnia+ „zadzwoniła” z propozycją poprowadzenia „ABC gotowania”.

Czym się tam Pani zajmowała?

Między innymi organizowaniem wesel. Mogłabym chyba książkę napisać o tym, co jest istotne przed weselem dla niektórych pań, a co kompletnie nieistotne dla mężczyzn. Nigdy nie zapomnę przerażonych dziewczyn, które koniecznie chciały wiedzieć, czy jak już będą miały swoją uroczystość, to listki kwiatków zdobiących salę będą miały ten sam odcień zieleni, który widzą w tej chwili (śmiech). Ale lubiłam to zajęcie, bo lubię kontakt z ludźmi.


A skąd się wzięła potrzeba prowadzenia bloga kulinarnego?

Z potrzeby zapisywania dla znajomych tego, co gotuję. Ja nie zapamiętuję moich przepisów, szczególny problem mam z gramaturami. Po prostu wrzucam składniki i wychodzi. Prowadząc blog, musiałam więc nauczyć się systematyczności, notowania. Wracając do początków w telewizji... „Gotuj o wszystko” nie wygrałam, ale ten pierwszy kontakt z kamerą był bardzo ważny. Chyba złapałam bakcyla. Niedługo potem mój mąż dostał pracę w Warszawie, przeprowadziliśmy się, i wtedy okazało się, że jestem w ciąży. Po pierwszym, trudnym trymestrze ozdrowiałam i znów zgłosiłam się do konkursu, tym razem w Kuchni+. No i znalazłam się w trójce szczęśliwców, którym pozwolono nakręcić jeden „własny” odcinek programu. Chyba się spodobałam, bo gdy już urodziłam Jasia i siedziałam z nim w domu, pisząc bloga, Kuchnia+ „zadzwoniła” z propozycją poprowadzenia „ABC gotowania”.

Sama Pani pisze scenariusze programu?

Tak, proponuję temat, wymyślam do niego przepisy i tworzę scenariusz. Kiedy tak nad nim siedzę, przypominają mi się różne moje patenty, np. to, że papier do pieczenia trzeba kłaść na mokrą blaszkę, bo wtedy ładnie się przykleja, i chętnie je „sprzedaję” telewidzom. Staram się robić program dla ludzi.


To znaczy?

Marchewkę, pietruszkę, ziemniaki traktuję w nim na równi z kalmarami i ostrygami. Często weryfi kuję moje przepisy w sklepie osiedlowym. Jak się okaże, że połowy składników tam nie ma, to znaczy, że receptura się nie nadaje.


Czy Pani jeszcze gotuje w domu?

Niecodziennie, jak kiedyś bywało, ale staram się. Piotr je obiad w pracy, Jaś w przedszkolu, więc zostają śniadania i kolacje. Gdy wracam zmordowana z telewizji, mówię czasem: „Zamówmy coś, bo nie mam siły”.


Mąż Pani nie zastąpi w kuchni?

Potrafiłby, bo coś tam ugotował ze trzy razy w trakcie trwania naszego związku, tylko że on podchodzi do tego laboratoryjnie. Musi mieć książkę, trzyma się wszystkich receptur, szczypt i gramów. Wolałabym wyjść z domu, niż na to patrzeć. To mnie mobilizuje do stanięcia w fartuszku i zrobienia czegoś na szybko.


Co Pani robi dla czystej przyjemności?

Biegam. To dzięki mężowi, który robi to od kilkunastu lat na dosyć długich dystansach. Mój najdłuższy to 14 km, więc nawet do półmaratonu mam kawałek i nie wybieram się – ja lubię tak spokojnie... Nie jestem ”kanapowcem”, ale nie ciągnie mnie do ekspansywnego sportu, może dlatego, że w podstawówce dość intensywnie trenowałam gimnastykę sportową i miałam tego serdecznie dość! Potrzebowałam bardzo długiej przerwy, żeby wrócić do aktywności fizycznej. Piotr mnie „wykopał”, mówiąc: „Zrób coś zupełnie innego niż do tej pory”. No i zrobiłam, trochę dla zdrowia, trochę dlatego, żeby oderwać się od siedzenia przy komputerze. Kręgosłup mi już od tego wysiada.

Ale figurę ma pani świetną!

Tym niemniej muszę się pilnować. Nie jestem wprawdzie na szczególnej diecie, ale zdecydowanie przeważają w niej warzywa. Aktualnie unikam pieczywa, które uwielbiam, ograniczam tłuszcze i cukier, nie używam mleka krowiego, straciłam też ochotę na kawę. Pewnie dlatego, że zamieniłam ją na zieloną herbatę, która mi nagle zasmakowała. Wszystko też przez to, że w programie i poza nim dużo gotuję i jakbym pożerała wszystko jak leci, nie zmieściłabym się w kadrze (śmiech).

Ma Pani jakieś marzenie związane z gastronomią?

Chciałabym kiedyś pouczyć się w Le Cordon Bleu, w Paryżu lub Londynie. Od paru lat wraca to pragnienie.


Kosztowne to marzenie...

No właśnie w tym główny problem. Niestety, nie znalazłam w Polsce szkoły, w której chciałabym się uczyć. A znajomi, którzy byli w Le Cordon Bleu są zadowoleni, no może oprócz jednej szefowej kuchni z Turcji, która stwierdziła, że ta szkoła jest przereklamowana. Ale ja chciałabym to sama sprawdzić! Nawet jak skończę 60 lat i będzie mnie w końcu stać, to się zdecyduję.

 

Rozmawiała: Dorota Filipkowska

Marieta Marecka - od kilku lat prowadzi własny program – „ABC Gotowania” w telewizji Kuchnia +. W ubiegłym roku wydała książkę kulinarną pod takim samym tytułem, a teraz  pracuje nad następną. Pochodzi ze Szczecina, obecnie mieszka w Warszawie. Co prawda, jest magistrem zarządzania i marketingu, ale skupiła się w życiu na tym, co lubi najbardziej – na kulinariach. Jest w tej dziedzinie samoukiem. Nie tylko lubi gotować, ale też czytać i pisać o kuchni – prowadzi blog www.wkuchnibezdubli.pl. Mężatka, mama 4-letniego Jasia.