Dorota Filipkowska, "Moje Gotowanie": Pomyślała Pani kiedyś: „rzuć to wszystko i jedź”?
Magdalena Żelazowska:
Owszem, jako dorastająca dziewczyna w rodzinnym Tomaszowie Mazowieckim, kiedy nie wiedziałam, co chcę w życiu robić, czułam się zagubiona i samotna.

Co Panią powstrzymało przed wyjazdem?

Przyszło zadowolenie z życia oraz możliwość samodzielnego, swobodnego podróżowania i... wracania. Trochę też się asekurowałam. Każda z moich bohaterek poniosła jakieś koszty swojej decyzji, a ja – nie. Ale rozmawiając z nimi przez internet, odbyłam te wyprawy w wyobraźni.
Zawsze lubiłam słuchać o osobach, które miały odwagę wyjechać i ułożyły sobie życie w egzotycznych krajach. Pamiętam, że kiedy pracowałam w dziale marketingu dużej korporacji, prywatnie jeździłam w długie podróże do Ameryki Południowej czy Azji. Po powrocie, siedząc w open space, rozmyślałam, czy na pewno chcę podążać korporacyjną ścieżką, brać już kredyt na mieszkanie itd., czy też lepiej zrobić to, co Amerykanie – roczną przerwę na podróż, pozbieranie myśli i decyzję co dalej. I akurat wtedy usłyszałam, że koleżanka z firmy wyemigrowała z mężem na Bali! Uznałam, że muszę ją poznać, choćby przez Skype! Od niej dowiedziałam się, że ma koleżankę na Malediwach, a ta siostrę w Pekinie. Tak się zaczęło. Nawiązałam współpracę z mediami podróżniczymi, napisałam dwie powieści, wreszcie przyszedł pomysł na „Rzuć to i jedź”. Nie spieszyłam się. Nie czuję przymusu, żeby publikować regularnie.

Cóż, nie utrzymuje się Pani z pisania. Nie udałoby się?

Już mogłabym z tego żyć, ale wiąże się to właśnie z regularnością, a gdy człowiek musi „wyrobić normę”, to przyjemność jest żadna. Mówię o tym, że pisanie wymaga pewnej wrażliwości, oswajania się z tematem, na co trzeba czasu. Nie przypadkiem Elisabeth Gilbert, autorka „Jedz, módl się, kochaj”, uważa, że każdy powinien mieć tzw. normalną pracę, a tworzyć tylko w wolnym czasie. Ja zajmuję się zawodowo marketingiem, a pisanie to moja pasja.

Lubi Pani przeanalizować, zaplanować. A mówią, że planuje ten, kto chce rozśmieszyć Pana Boga...

Moje życie pokazuje, że jakiś wewnętrzny kompas trzeba mieć. Warto pytać siebie: dokąd chcę dotrzeć, co osiągnąć. Ja chciałam mieć ciekawe twórcze życie. W bezpiecznych ramach, jak rodzina i swoje miejsce na ziemi, ale reszta to pusty rozdział. Chciałam podróżować, pracować z fajnymi ludźmi, tworzyć coś. Stąd się wzięło pisanie książek. To mi wystarczy.

Co sprawiło, że zasiadła Pani do napisania tej pierwszej?

Pewnie trochę z bezczelności i pychy, ale potem przyszedł ogromny strach przed pokazaniem jej najbliższym. Bałam się, co powie mama, mąż, przyjaciele, no i starszy brat, który był w dzieciństwie moim przewodnikiem po świecie.

Czego Pani się bała? Krytyki ze strony najbliższych?

Historie, które opowiadam w „Zachłannych” są naładowane rożnymi emocjami, używam też mocnych określeń. Dla mnie to nie stanowiło problemu, ale świadomość, że mama to przeczyta, już tak. Albo babcia, która wciąż mnie widzi jako dziewczynkę z kucykami. Miałam wrażenie, że rodzina ma inny obraz mnie.

Założę się, że zareagowali pozytywnie, a Pani książki zajmują poczesne miejsce w ich biblioteczkach.

W mojej też, chociaż wzbraniam się, żeby do nich  nie zajrzeć i sprawdzić, ile chciałabym jeszcze poprawić. A tak na marginesie: coraz mniej kupuję książek. Przerzucam się na audiobooki i e-booki.

Dlaczego?

Staram się mieć wokół siebie mniej przedmiotów. Wiele razy się przeprowadzałam. A kiedy przez rok siedziałam z córką na macierzyńskim, to obsługa mieszkania wypełnionego przedmiotami wysysała ze mnie mnóstwo energii. Uznałam wtedy, że nie chcę jej poświęcać na sprzątanie czy przestawianie przedmiotów. Pozbyłam się wielu ubrań, no i zrobiłam gruntowne porządki w biblioteczce. Teraz korzystam głównie z czytnika i z bibliotek publicznych.

Nie zbiera Pani żadnych pamiątek, choćby z podróży?

Bardzo bym chciała kolekcjonować porcelanę z Ćmielowa z lat 60. Mam nawet kilka figurek, które wyszukałam w internecie, ale tak dużo czasu zajmuje obserwowanie aukcji, licytowanie, potem przechowywanie tych drobiazgów, żeby się nie zakurzyły, nie zbiły, że chyba jednak będę je podziwiać w albumach. Niedawno do tego dorosłam. Wcześniej z każdej podróży zwoziłam tony suwenirów.

A przepisy kulinarne, żeby potem je przeszczepić na grunt domowy?

Tak, ale to się rzadko udaje. Wiele z nich nigdy nie smakuje tak samo, może to dlatego, że inne ręce je przygotowały, takie które nie uczyły się tej sztuki od poprzednich pokoleń. Czasami udaje mi się odtworzyć smaki, np. sałatki szopskiej albo caprese, ale przecież zabawa polega na tym, żeby jeść w czasie podróży i odkrywać smaki na miejscu. Nie da się przywieźć ich tak po prostu, jak kamionki czy zdjęć.

Przekaże Pani te sekrety córce?

Pewnie! Ona jest teraz moim światem, choć próbuję dzielić czas między dom, pracę i zainteresowania. Chciałabym jej przekazać wszystko, co wiem, wszystko pokazać. Kalinka jest jeszcze mała. Niecierpliwie czekam, aż stanie się moją kompanką w podróży.

Wiem, że po raz pierwszy byłyście za granicą, kiedy córka miała rok. Nie bała się Pani podróżować z małym dzieckiem?

W granicach rozsądku. Pojechałyśmy wówczas na grecką wyspę Skopelos, choć rodzina – oprócz męża, za to z mamą na czele – próbowała wybić mi ten pomysł z głowy. Jadałyśmy w tawernach, nocując w hotelu nie musiałam gotować ani prać, a jej pierwsze urodziny świętowałyśmy w kawiarence z widokiem na morze. Było super. Dalekie podróże z maluchem też pewnie są możliwe, ale nie wszystkie mają sens. Nic na siłę.

Mąż, jak słyszę, należy do odważnych. Przyzwyczaił się do Pani eskapad?

Sam też lubi podróżować. Poznaliśmy się przecież w pociągu kolei transsyberyjskiej, w drodze do Tobolska. On był w grupie studentów, do której dołączyłam..

Czy podróże czegoś Panią nauczyły, coś zmieniły?

Już nie spieszę się z ocenianiem tego, co widzę, ani ludzi, których spotykam. Z każdą nową wyprawą, z każdą poznaną osobą i historią, której wysłuchałam, przekonuję się, że swoje sądy trzeba na bieżąco „aktualizować”, sprawdzać, czy to na pewno zawsze tak jest.

Jakiś przykład?

Pierwszy z brzegu. W nas jest dużo nieufności do wyznawców islamu, buddystów, czy niewierzących, a nieraz okazywało się, że to najlepsi ludzie, jakich poznałam. Nauczyłam się też dużo o starszych. Miałam przeświadczenie, że z wiekiem będzie mi się coraz mniej chciało, bo do takich widoków przywykłam. A w podroży poznałam osoby, które dopiero po siedemdziesiątce realizują swoje pasje. Wtedy zrozumiałam, że niekoniecznie muszę się zestarzeć, chcę być aktywna do późnych lat.

Czy znajomość z bohaterkami książki przerodziła się w coś więcej? Coś z niej wynikło?

Czas pokaże. Zapytałam o to samo jedną z rozmówczyń, która właśnie wróciła z podroży dookoła świata. Odpowiedziała, że zawarte po drodze znajomości się rozwiały, ale to nie zmienia faktu, że ją zmieniły. Każde z tych spotkań coś jej dało, otworzyło jej na coś oczy, i teraz jest innym człowiekiem.

A co Pani wzięła od swoich rozmówczyń?

Odwagę nieprzejmowania się tym, co „należy” i co jest „sprawdzonym bezpiecznym przepisem na życie”. I nadzieję, że jeżeli moje nie będzie wyglądało tak jak teraz, to sobie z tym poradzę. One wyjeżdżały z różnych powodów, czasem było to wypalenie zawodowe, problemy ze znalezieniem pracy, samotność. Ale można to traktować metaforycznie: po prostu trzeba sprawdzać, w czym czujemy się najlepiej. Dały mi świadomość, że niewiele jest sytuacji bez wyjścia.

Magdalena Żelazowska, lat 30+. Warszawianka z Tomaszowa. Globtroterka, żona, mama, specjalistka od marketingu. Z wykształcenia jest tłumaczką z angielskiego i niemieckiego. Prowadzi blog o podróżach www.zgubsietam.pl. Napisała dwie powieści: „Zachłanni" o pokoleniu tzw. „słoików”, „Hotel Bankrut” o czasach kryzysu oraz książkę pt. „Rzuć to i jedź, czyli Polki na krańcach świata”. Jej bohaterki prowadzą fantastyczne życie w najdalszych zakątkach świata. Teraz sama poszła ich śladem i od początku roku 2019 mieszka w Nowym Jorku.