Dorota Filipkowska: Szykuje się już Pani do świąt?
Katarzyna Dowbor: Zaczynam tydzień przed Wigilią. Za dużo czasu na to nie mam, bo nieustannie przebywam na planie programu „Nasz nowy dom”. Za to do rozdawania prezentów przygotowuję się cały rok! Mama mnie tego nauczyła i naśladuję ją, bo wiem, że w ostatniej chwili najczęściej kupujemy nietrafione suweniry. Szukam więc nieustannie takich, które trafi ą w gust i potrzeby moich bliskich. Nie czuję wtedy presji czasu ani tego, że się wykosztowałam, bo jak się na coś wydaje po trochu przez rok, to nawet największa suma przyjemnie się rozłoży.
A gdzie ukrywa Pani miesiącami te prezenty?
Mam tajemne pudełko, które stoi na szafie w mojej sypialni.
Tak na widoku? Mogą do niego zajrzeć zainteresowani...
Nie zechcą sobie psuć przyjemności z niespodzianki. Ale gdy Maciek był mały, chowałam je tak, żeby nie znalazł. Z kolei dla Marysi moja szafa była za wysoka. Otwieram to pudełko przed Wigilią i tylko sprawdzam, co dla kogo mam, żeby ładnie zapakować.
Jakie podarunki lubi Pani dostawać?
Osobiste, takie nad którymi ktoś trochę posiedział, pomyślał. Najzabawniejsze były te wykonane przez dzieci, gdy były małe, jakieś dzbanuszki czy kubeczki ulepione własnymi rączkami. Zawsze się tym wzruszałam, bo to ich ciężka praca. Marysia ma do dziś łatwość robienia różnych rzeczy, a to kolaże jakieś, a to albumy na czyjś temat, ze zdjęć. Ale przeciwko praktycznym podarunkom też nic nie mam. Przydają się te pidżamy i skarpety. (śmiech)
Mikołaj je układa pod prawdziwą choinką?
Zawsze mam taką. Co prawda, szkoda mi lasów, ale pocieszam się, że te drzewka pochodzą ze specjalnych upraw, i sadzi się je tylko w tym celu, żeby na Boże Narodzenie trafiły do naszych domów. Poza tym nic tak pięknie nie pachnie, jak żywa jodła. A raz dostałam od znajomych choinkę z korzeniami. Mimo że były poprzycinane i wydawało się, że nic nie będzie z tego drzewka, to posadziłam je po świętach przed domem i pięknie rośnie mi do dziś.
Wiem, że to już siódmy dom w Pani życiu! Czym różni się od poprzednich?
Chciałam, żeby był w dobrym miejscu, miał dobry rozkład, wielkość w sam raz i stał na ładnej działce. Niestety, wszystkie poprzednie miały jedną-dwie z tych cech, natomiast ten ma wszystkie. I najważniejsze: jest drewniany. Urządziłam go w stylu „francuska wieś”. Mieszkam w nim z córką od dwóch lat, a wokoło osiedli moi przyjaciele. W miejscu, gdzie stoją nasze domy, pod Piasecznem, był kiedyś sad, mam więc 20 ślicznych jabłonek, które rodzą pyszne jabłka. Jesienią robię dla przyjaciół jabłkobranie. Zbierają mi owoce z trawnika, ode mnie zaś dostają trunek i poczęstunek. Właśnie przed wejściem do tego domu posadziłam choinkę. Zastanawiałam się, czy zawsze nie kupować takich ukorzenionych, ale niestety te drzewka są małe, a ja bym chciała zawsze mieć duże, do sufitu.
Kto je ubiera? Zdaje mi się, że w Pani domu świętuje kilka pokoleń.
O tak, przyjeżdża mama, Maciek z rodziną, jestem ja i Marysia. Ale choinkę zawsze ubieram z córką. Nawet się o to sprzeczamy. Odziedziczyłyśmy zdolności plastyczne po mojej mamie, która przed laty skończyła liceum plastyczne, potem konserwację zabytków i obie bardzo lubimy dekorować i upiększać. Tym bardziej że przechowujemy fajne ozdoby, które mama robiła w czasach, gdy nie było tylu bombek: wycinała całe scenki z grubego kartonu i malowała je. Dzisiaj nadają drzewku niesamowity klimat. Mój dom jest bardzo klasyczny, więc i choinkę klasycznie ubieramy: co roku wisi na niej mnóstwo ozdób. Ale podobają mi się też choinki „monochromatyczne”: całe srebrne, całe czerwone, widziałam też całą czarną u ludzi. Wybór zależy od tego, jakie mamy wnętrze.
Sama Pani przygotowuje wigilijne dania? Bo chyba lubi Pani gotować...
Lubię jeść, co widać, ale mam to w nosie. Gotuję zaś przeciętnie, jak każda matka-Polka, która musi coś podać dzieciom. Potrafię zrobić podstawowe dania, ale bez finezji, za to niezwykle cenię i szanuję ludzi z talentem kulinarnym, zwłaszcza mężczyźni gotujący mają u mnie większe szanse! W moim rodzinnym domu gotował tata, i szło mu świetnie, chociaż był naukowcem. Dopóki żył, to on szykował Wigilię z mamą, a ja się nie wtrącałam. (śmiech) Rodzice bardzo pilnowali, żeby ta uroczysta wieczerza była skromna. Byli powojennymi sierotami, nie przelewało im się, uważali też, że święta nie są po to, żeby się obżerać. Nawet dwunastu potraw nie robili, bo byli przekonani, że to za dużo. Tak się do tego przyzwyczaiłam, że także robię skromne Wigilie.
Nie robi Pani tradycyjnych dwunastu potraw?
Nie. Jest karp wigilijny smażony albo łosoś, ze względu na mojego syna, który nie lubi karpi, nieokraszone ziemniaki z wody, moja ulubiona kapusta z grzybami, barszcz z uszkami albo zupa rybna wigilijna, pierogi z kapustą i kompot z suszu. I tyle. Jedzenie jest więc skromne, ale staramy się z mamą i Marysią bardzo elegancko przygotować stół. Uważam, że je się oczyma.
Wyciąga Pani najpiękniejszą zastawę?
A że uwielbiam porcelanę i zbieram ją, mam w czym wybierać! Szczególnie lubię pewien przedwojenny serwis, który wyjmuję z szafy tylko z tej okazji. Wyciągam też jedyną pamiątkę po dziadkach: półmisek z wzorem cebulowym. Wszystko inne zostało zniszczone w powstaniu warszawskim.
Wędruje Pani z tymi pamiątkami z każdego kolejnego domu do następnego?
Na ogół się nie przywiązuję do przedmiotów i większość zwykle sprzedaję razem z budynkiem, ale pamiątki rzeczywiście zabieram, np. dwa portrety pradziadków czy kryształowy dzbanek ze srebrnym dzióbkiem, który kupiłam kiedyś na starociach we Francji. Ten dzbanek jednak nie „uczestniczy” w Wigilii. Tego wieczoru wyciągam za to srebrne podstawki do sztućców i takież sztućce, których na co dzień nie używamy, bo srebra trzeba czyścić. Na środku stołu stawiam stroik, który dostaję od zaprzyjaźnionej sąsiadki. Ozdabiam też cały dom. Okna – gwiazdkami, drzwi – wiankami, nawet kominek jest ozdobiony specjalnym łańcuchem. To wszystko tworzy świąteczną atmosferę.
Spędzacie całe Boże Narodzenie u siebie czy wyjeżdżacie?
Różnie bywało, ale ostatnio nigdzie mnie nie ciągnie. Zimą jest wyjątkowo pięknie w naszej okolicy. Każdy z sąsiadów bardzo dba, żeby od połowy grudnia jego siedziba była świątecznie przystrojona. Kiedy na drzewach świecą lampki i wiszą bombki, wjeżdża się do nas jakby do innego świata. Uwielbiam polskie Boże Narodzenie. Urzeka mnie świąteczna atmosfera, światła, to że ludzie starają się mówić ciszej, chcą ze sobą spędzać czas, że siadamy razem do stołu, słuchamy kolęd, a człowiek się wycisza i stara się być lepszy. To fajny czas na zastanowienie się nad sobą, nad tym, co w życiu ważne. Nie chcę się nigdzie ruszać z domu również dlatego, że mama ma już trochę lat i dla niej takie wyjazdy bywają męczące. I mam zwierzęta, których w święta nie miałby kto pilnować: dwa psy, dwa koty i dwa konie.
Rozmawiacie sobie w Wigilię?
Mamy w rodzinie taki zwyczaj, że obdarowujemy prezentami nie tylko siebie nawzajem, ale też nasze zwierzaki. Każdy z nich dostaje paczkę pod choinką. Psy zwykle kości i rozmaite gryzaki, dla kotów są zabawki, a dla koni specjalne przysmaki. Chodzimy z tymi podarunkami do stajni, żeby złożyć koniom życzenia i czasem żartujemy, że za tyle troski mogłyby przynajmniej powiedzieć: „Dziękuję”. Jak dotąd nie zrobiły tego. Psy i koty też nie. Ale jak mówią mądrzy ludzie: po co mają się odzywać, skoro wszystko jest w porządku. Są dopieszczone, wychuchane. Niczego im na naszej wsi nie brakuje. Nam też nie.
Mają tam Państwo jakiś targ czy tylko super- i hipermarkety naokoło?
W soboty się odbywa genialny wiejski targ. Ludzie przywożą do nas znakomite rzeczy, np. kozie sery, na które trzeba się zapisywać, bo nie wystarcza dla wszystkich.
To Pani jest rodzinnym zaopatrzeniowcem?
Zakupy zawsze robię sama. Nie cierpię nie mieć zapasów. Jeśli cokolwiek w domu się kończy, to kupuję dużo więcej, i chomikuję w spiżarni. Lubię w niej wszystko mieć, np. przeciery z warzyw na zimę, ogórki kiszone własnej roboty. I zamrażarkę też mam zawsze pełną. Tak wolę, żeby było co do gara włożyć.
Komentarze